W tym roku szaleństwo grzybowe opanowało chyba wszystkich. Ja po prostu zapomniałam o całym świecie. Mieszkam prawie pod lasem, więc biegałam dwa razy dziennie sprawdzić czy w moich tajemnych miejscach wyrosły ukochane prawdziwki. I zawsze coś znalazłam. Mąż zaczął podejrzewać, że ktoś pomaga mi zbierać. Trudno mu było uwierzyć, że mam radar w oczach. Grzybing to moja pasja. Jak przestaną rosnąć to chyba wpadnę w depresję. Żeby Misio nie narzekał, postanowiłam osłodzić mu życie i zrobiłam pischingera. Na pracochłonne ciasta będzie czas jak przestanę chodzić na grzyby.
Przygotujcie:
1/2 szklanki mleka
2 szklanki cukru
1 masło
4 czubate łyżki kakao
paczkę wali, najlepiej kwadratowych, łatwiej je później kroić
Do garnka wsypcie cukier i kakao. Wymieszajcie tak, żeby nie było grudek. Wlejcie mleko. Na niewielkim ogniu podgrzewajcie do połączenia wyżej wymienionych i rozpuszczenia cukru. Mieszajcie, mieszajcie bo lubi się szybko przypalić. Dodajcie masło i dalej mieszajcie aż masa będzie gładka i lśniąca.
Przygotujcie dwie duże deski. Jeśli takowych nie posiadacie to zastąpi je arkusz papieru do pieczenia. Ułóżcie pierwszy wafel na desce. Posmarujcie go gorącą masą czekoladową. Przykryjcie drugim, znowu posmarujcie masą i przykryjcie trzecim. I od początku. Wafel, masa, wafel, masa, wafel. Ułóżcie na to wszystko drugą deskę i obciążcie czymś ciężkim. Ja mam niezawodne dwa stare żelazka. Niech tak to sobie wszystko poleży kilka godzin, a najlepiej do następnego dnia. A następnego dnia, przed kawką pokrójcie na kawałki. Wystarczy jeden, żeby się zapomnieć i odpłynąć myślami do czasów dzieciństwa. Cudowna chwila.
Misio był zachwycony, bo kawał łasucha z niego. Wnuki jeszcze bardziej. Pischingery z dwóch paczek wafli zniknęły w dwa dni. Sorry taką mam rodzinkę.
Wasza powoli myśląca o innych pysznościach
Zostaw komentarz